Driftingowe Mistrzostwa Polski - Załuż/Wujskie (17-18.08.2013)

Skutki tego wspaniałego weekendu odczuwam aż do dziś. Po wypadzie do Załuża stałam się posiadaczką zupełnie nowych poparzeń ramion, nóg oraz twarzy, jak również nowiusieńkiej rany na stopie. Nie można zapomnieć również o towarzyszących mi nadal zakwasach i o tym, że jakimś cudem w trzydziestostopniowym upale nabawiłam się kolejnego zapalenia gardła. Ale najważniejszym ”skutkiem ubocznym” ostatnich dni jest cholernie wielki uśmiech, który przykleił mi się na stałe do twarzy. Co jest dosyć bolesne zważywszy na moje poparzenia sześćset sześćdziesiątego szóstego stopnia. Zatem, do rzeczy!

Chciałabym omówić wszystko po kolei, ale obawiam się, że to niemożliwe. Głównie dlatego, iż zamiast rozpamiętywać szczegóły, cały czas dziękuję sobie, że zdecydowałam się (razem z niejakim Michałem Fu) na wyjazd do Załuża. Sądziłam bowiem początkowo, że to runda w Szczyrku będzie moją wymarzoną trasą górską, a podróż w okolice Sanoka odpuszczę sobie ze względu na odległość i termin. Jednak na szczęście PFD tak mnie wkurzyła zmianą terminu (lub najprawdopodobniej odwołaniem) tamtej rundy, że postanowiliśmy pomimo wielu trudności (i z nadwyrężeniem studenckiej kieszeni) pognać kilkaset kilometrów do Załuża.
Wyruszyliśmy w nocy, żeby dotrzeć jeszcze przed rozpoczęciem porannych treningów i aby móc rozkoszować się zawodami pełne dwa dni. Pierwsze zaskoczenie spotkało mnie już podczas parkowania, ponieważ dowiedziałam się, że dla mediów przewidziany jest parking bliżej niż dla zwykłych śmiertelników (tak wiem, jestem wybitnym przedstawicielem mediów, nie ma co...). Oszczędziło nam sporo wędrówki, szczególnie w niedzielę, ponieważ parking rozciągał się na prawie 2 km wzdłuż drogi.





Samo dotarcie do miejsca rozgrywania zawodów wymagało sporej wędrówki ze względu na specyfikę zawodów rozgrywanych na drodze publicznej. Park Maszyn wyglądał przezabawnie, ponieważ rozciągał się wzdłuż jednego z pasów ruchu. Moje sobotnie wędrówki do auta i z powrotem pt. "cholera, w tych butach sobie nie pobiegam po tych wzniesieniach, pójdę po adidaski” oraz "o nie! Jak to nie ma już piwa w torbie?!” poskutkowały niedzielnym podskakiwaniem na jednej nóżce, ale tak czy inaczej było warto.




Od samego początku byłam pod wrażeniem tego, jak licznie zgromadzili się kibice już od samego początku zawodów. Wielu sprytnych fanów przyjechało przed zamknięciem drogi i rozbiło sobie pikniki przy samochodach, aby w pełnej wygodzie (czyli bagażnikami pełnymi zupy chmielowej) obserwować zmagania kierowców.




Po wstępnym zapoznaniu się z terenem i trasą zawodów, niecierpliwie przeskakując z nogi na nogę czekałam przy linii startowej na to czy uda mi się spełnić kolejne marzenie i przejechać się driftowozem. Spełniłam w sumie nawet dwa
Nie tylko odbyłam wspaniałą przejażdżkę Wojciechowym wozem po górskiej drodze (nie do opisania jest uczucie kiedy widzisz kibiców stojących bo bokach toru przez... przednią szybę!), ale również spędziłam wspaniałe przedpołudnie gawędząc z ludźmi z obsługi i kierowcami. Gdy wracam do wspomnień z Poznania, kiedy nie wiedziałam jeszcze do końca kto kim jest i jak to wszystko wygląda, w życiu bym nie pomyślała, że podczas czwartej rundy wyląduję gawędząc z ekipą BudMatu i będę mogła doświadczyć jazdy bokiem na własnej skórze.
A mam nadzieję, że to dopiero mój początek w tej dziedzinie!



Fura Wojciecha Goździewicza, która smażyła ze mną na pokładzie!


Jeśli chodzi o moje "jestę fotografę” to podczas kwalifikacji rzecz miała się tak, jak zwykle. Po emocjach związanych z przejazdem, postanowiłam w spokoju obejrzeć resztę treningów (które trwały z resztą dosyć długo). W momencie, kiedy zaczynały się kwalifikacje, moja skóra zaczynała już odchodzić od kości, co tym bardziej zniechęciło mnie do wstawania (poziom lenistwa jaki osiągnęłam w swoim życiu należy zostawić po prostu bez komentarza). Na szczęście następnego dnia było nieco lepiej i parę razy wybrałam się połowić ujęcia (dobór strategicznej miejscówki i założenie koszulki, której rękawy sięgały mi do łokci i tym samym chroniły moje popalone ramiona, zadziałały motywująco).






Słoneczna pogoda sprawiła, że większość widowni stanowili mężczyźni prezentujący swoje piękne, okrąglutkie piwne brzuszki wraz ze skąpo odzianymi paniami. Oczywiście, wszyscy dla ochłody (!!!) raczyli się odpowiednimi racjami zupki chmielowej, która podczas zawodów była nielimitowana i nikt nikomu do toreb nie zaglądał. Mieliśmy jeden wielki camping dookoła trasy - samochody, namioty, parasole - a wszystko przy doskonałym akompaniamencie ryczących silników, czego chcieć więcej?


"Artystyczne" ujęcie z użyciem barierki
Z mojej strony wielki szacunek dla organizatorów za to, że jakimś cudem byli w stanie panować nad masą potykających się o własne nogi kibiców sportów motorowych. Pomimo incydentu na sam koniec, organizację zapisuję na duży plus. Ochrona konsekwentnie odganiała kibiców od barierek, kontrolowała w miarę możliwości przepływy tłumów przez tor (no bo wiadomo, Bogdana, któremu nagle zachciało się odcedzić kartofelki pod drzewem po drugiej stronie nikt nie zatrzyma). Do tego sprawna organizacja przejazdów, która początkowo wydawała się trudnym tematem ze względu na specyfikę (brak drogi objazdowej z powrotem do Parku Maszyn). Takie parady driftowozów mi odpowiadają!




Wielkie brawa należą się również dla samych kibiców. Lokalni fani sportów motorowych pokazali, jak powinniśmy się wszyscy zachowywać podczas zawodów driftingowych – oklaskom, gwizdom i skandowaniu nie było końca. Pod tym względem runda w Sanoku wypadła (jak do tej pory) najlepiej; kierowcy też to doceniali i za każdym razem, kiedy opuszczali tor, radośnie machali do dopingujących.







Właściwie to mogę powiedzieć, że wszyscy chodzili z przyklejonymi do twarzy uśmiechami. Może z drobnymi wyjątkami np. pan, który bardzo się irytował, że ludzie z mediów zasłaniają mu widok oraz Michał Fu, który zrobił sobie odwyk od napojów wyskokowych (tak tak, też nie sądziłam, że to możliwe!). Na dowód moja ulubiona część fotorelacji, czyli uśmiechnięte dryftery.


Maro, uśmiechnięte powiedziałam...
Teraz lepiej!



Jeśli chodzi o same zdjęcia – ujęcia są jak zawsze lepsze i gorsze. Tym razem starałam się jednak uchwycić nie tylko same, piękne wozy, ale również kierowców, którzy byli odpowiedzialni za to szaleństwo. Mam nadzieję, że to pozwoli Wam chociaż troszkę zobrazować sobie atmosferę, jaka panowała w Załużu!





Dobrze, omówiłam już większość bzdur, które zapewne nikogo nie interesują, żeby przejść do tematu ściśle sportowego. Wynik rundy jest dla mnie satysfakcjonujący. Profesor Stolarski, Bochen i Szybki-Hypki na podium to trzej goście, którym bardzo gorąco kibicuję. Z resztą, jak popatrzeć na skład Top16, właściwie trudno sobie wyobrazić lepszy zestaw kierowców, który powinien się znaleźć na tym etapie. 


Skyline-Widmo wreszcie w akcji ;)

Szkoda, że nie było żadnej rewelacji po "dodatkowej" turze kwalifikacji, w niedzielny poranek, w której uczestniczyli: Przygoński, Wodziński i Becker (tylko prawdziwi koneserzy rozrywki na najwyższym, światowym poziomie doceniają Kapitana Bombę /choć to bardziej zasługa Więcka.../). Sama co prawda nie widziałam ich przejazdów, bo od rana próbowałam zwlec moje poparzone kończyny z łóżka, ale chłopaki nic nie zwojowali i dzięki temu w szesnastce pozostali zagrożeni: Musk i Roman.
Od razu mówię, to nie jest narzekanie, tylko obserwacja!






Jeszcze jedna jakże istotna sprawa! Wreszcie, pierwszy raz od początku tego sezonu udało mi się dotrzeć na sesję autografów. Za każdym razem na drodze stawała mi przerwa na zupę chmielową, ale tym razem obiecałam sobie, że dotrę i udało się! ;)


Pewnie jest jeszcze miliard rzeczy, które przyjdą mi do głowy i zatruję Wam nimi życie, ale cieszcie się - choroba nieco pokonuje moje siły witalne, więc pozostawię Was z porcją zdjęć na koniec bez durnych komentarzy z mojej strony.

To była naprawdę dobra runda!

















Nowszy post Starszy post