Top Gear Live (21.09) i Mistrzostwa Europy (22.09), czyli weekend w pociągu

Pierwszą rzeczą, o której koniecznie trzeba napisać: to nie miało tak wyglądać. Miał być żal i smutek spowodowany walką o bilety na Mistrzostwa Europy zniweczony przez moje nieuctwo i nieuleczalną alergię na przyswajanie wiedzy w odpowiednim terminie (czyt. cholerne poprawki). Na otarcie łez miał być bilet na Top Gear Live na sobotę i możliwość spędzenia tego dnia w towarzystwie motoryzacji. 





W rzeczywistości wydarzyła się jedna z bardziej spontanicznych sytuacji – sprawę załatwiło wysłanie kilku maili, pozostawienie dwóch biletów Polska – Słowacja na „wszelki wypadek” i przemożna chęć znalezienia się w Ergo Arenie chociaż na jedną krótką chwilkę. I wiecie co? Udało się!



Na wstępie pragnę jednak zaznaczyć, że nie miałam ze sobą swojego lustrzanego przyjaciela. Aparat zabrał mój towarzysz Koza, a mi zupełnie odbiło na punkcie zdjęć robionych malutkim, świetnym aparacikiem. Są zatem słodkie focie z rączki, automatyczne panoramy (w epoce kamienia łupanego, z którego pochodzi mój aparat czegoś takiego nie było...) i zdjęcia na zasadzie "klikam i mam, ale super". Żeby nie było, że ironizuję: taki sprzęt jest absolutnie fantastyczny i przede wszystkim niesamowicie wygodny. Ale uprzedzam, żebyście się nie dziwili.


Zacznijmy tę historię od początku, czyli motoryzacyjnego show, którym było połączenie VERVA Street Racing z Top Gear Live. Zakupiłam bilety w puli pierwszych piętnastu tysięcy szczęśliwców, więc przysługiwało mi wejście na imprezę wstępną pt. ”Pit Party”. Polegało to mniej więcej na tym, że można było wejść dużo wcześniej i pooglądać sobie przygotowane wystawy samochodów.



Przyjechał plebs z Łodzi i już od samego początku mieliśmy dylemat, gdy przyszło do zrealizowania potrzeby pierwszego rodzaju, czyli jedzenie plus piwo. Niestety Warszawa ma to do siebie, że ceny przyprawiają o zawrót głowy numer jeden, a numer dwa serwuje nieumiejętność odnalezienia poprawnej lokalizacji. Po krótkich rozważaniach dotyczących spożycia złocistego trunku za cywilizowaną cenę w docelowym miejscu noclegowym, do którego (o zgrozo!) trzeba było się jakoś dostać lub spożyciu go w pubie za kwotę dalece wybiegającą poza przyswajalność mojego umysłu, wybraliśmy opcję zakładającą wykorzystanie środka komunikacji odjeżdżającego z przystanku, na który przypadkiem trafiliśmy. Także kierunek Stadion Narodowy i piwo za miliard złotych monet.



Muszę przyznać, że Stadion widywany przeze mnie wcześniej z daleka nie robił na mnie wrażenia. Dopiero, gdy podeszłam bliżej, doceniłam jego wygląd i funkcjonalność. Naprawdę zapisuję go na plus – atmosfera jak na sześćdziesiąt tysięcy miejsc była nad wyraz ”przytulna” i wcale nie odczuwało się gigantycznego rozmiaru tej konstrukcji. Widoczność z naszego sektora była nawet więcej niż przyzwoita, na akustykę również nie mogę narzekać. Także props za Stadion Narodowy!


Po szybkim spojrzeniu na mapkę postanowiliśmy obejść Pit Party tak, żeby skończyć mniej więcej na stanowiskach Orlen Teamu i drifterów. Przeciskanie się pomiędzy setkami innych ludzi było jednocześnie radujące i irytujące. Chociaż w sumie bardziej irytujące pomimo tego, że oczka świeciły mi się dokładnie tak samo, jak na widok dużej Milki z karmelem i orzechami. Rzecz jasna, jak usłyszałam dochodzący z dołu, znajomy ryk silników, musiałam obejrzeć pokaz driftu (jakby mi było mało, co nie?). Po kilkunastu minutach okazało się, że to był największy błąd tego wieczora, ponieważ organizatorzy postanowili zamknąć wcześniej Pit Party i nie udało nam się wejść do najważniejszej sekcji, czyli właśnie Orlen Teamu, BudMatu i STW. Wtedy naprawdę przez chwilę się zagotowałam. Dla uspokojenia tłumaczyłam sobie, że przecież nadrobię w kolejną sobotę, ale tak czy inaczej pewien niesmak pozostał.





Zamknięty dach... jak miło! 


Weszliśmy na Stadion Narodowy i na samym wstępie muszę powiedzieć – świetny obiekt! W ogóle nie odczuwało się przytłaczającego ogromu, a wręcz wydawało mi się… przytulnie. Ilość ludzi dała mi się w środku we znaki dopiero wtedy, kiedy postanowiłam stanąć w kolejce po colę. Tak, to było długie 40 minut w moim życiu.


Pre-party umilane przez ”Ciężarówkę Rakietówkę” i pana, który ciągle lansował przytulaski i całuski wśród publiczności nie do końca przypadło mi do gustu. I kazał mi jeszcze cały czas machać moją biało-czerwoną karteczką. Podczas meczów siatkówki to całkiem sensowne i zabawne, a na dodatek robi się to z umiarem. A podczas pre-party mam wrażenie, że całą godzinę kazali mi machać tą cholerną kartką. I oglądać wyreżyserowane pościgi amerykańskiej policji. Litości…


EDYCJA: Opisywałam po kolei wszystkie trzy etapy (pre-party, VERVA, TG Live), ale tekst był tak słabej jakości, że nawet ja nie mogłam go przeczytać ponownie. Cała ta relacja rodzi się w bólach, zaczęłam pisać w pociągu po wspaniałej, acz bardzo męczącej przygodzie, którą opiszę nieco później, kontynuowałam niedługo po powrocie do domu, ale kończę dopiero dziś. Dlatego zamiast opisywać Wam ”co się działo”, skupię się na moich odczuciach, bo relacje mogliście przeczytać już w prasie.






Poziom żartu na tej imprezie osiągnął absolutne dno. To nie ulega wątpliwości; panowie z programu Top Gear bawią rozrywką na tak żenującym poziomie, że sama się czasami zastanawiam, dlaczego mnie to bawi. Na szczęście moje poczucie humoru doskonale zazębia się z prezentowanym na scenie dowcipem; jest co najmniej równie denne, dlatego cieszyłam się jak małe dziecko. Właściwie całą atmosferę kretyńskiej rozrywki ratowali sami prezenterzy – swoim entuzjazmem (nawet wyreżyserowanym) i kąśliwymi żartami na temat Polaków sprawiali, że odczuwało się magię wydarzenia. 


Z jednej strony zastanawiałam się, dlaczego śmieję się z czegoś tak idiotycznego, a z drugiej doskonale wiedziałam, czego się spodziewać. W końcu z dwudziestu serii odcinków tego programu, mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że mniej więcej połowę znam już w tej chwili na wylot. Właściwie największą robotę robił za prezenterów zespół kaskaderski, ale i tak w całym rozrachunku bardzo się cieszę, że uczestniczyłam w tym wydarzeniu. Choć był to jeden z dziwniejszych (o ile nie najdziwniejszy) eventów, w jakich brałam udział, bardzo bym żałowała, gdyby mnie tam zabrakło. Tym bardziej, kiedy po powrocie do domu zaczęłam zapoznawać się z entuzjastycznymi opiniami ze wszystkich stron: prasy, sportowców biorących udział i samych prezenterów Top Gear.






Robi się przydługawa, nudna strona tekstu, a nie dotarłam jeszcze do połowy weekendu. Ale docieram: po krótkiej drzemce w mieszkaniu kumpeli (dzięki kochana!), zebraliśmy się na poranny pociąg do Łodzi. Cały czas czatowałam przy swojej poczcie, oczekując na maila, który miał sprawić, że spełnię swoje kolejne marzenie. Doczekałam się, otrzymałam magicznego maila. Szybki sms do siostry z listą potrzebnych rzeczy i ruszyliśmy na Dworzec Centralny.


Wróciłam do Łodzi, ale nie do domu. Na dworcu Łódź Kaliska zagrzałam swoje miejsce jakieś czterdzieści minut. Potem wsiadłam do pociągu, który zmierzał do Gdańska. Sama nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę. Udało się; dwa bilety zostawione w domu na wypadek, gdyby udało mi się coś wykombinować, nie pójdą na marne.



Czasami się zastanawiam, jak nudne musi być życie ludzi, którzy odnaleźli jeszcze swoich pasji. Ja mam ich zbyt wiele, muszę dzielić czas i pieniądze pomiędzy wszystkie. Zawsze wiem, na co wydam środki, których nawet jeszcze nie mam. Wszystko idzie na wyjazdy, koncerty, bilety. Uwielbiam swoje życie za to, że potrafię zaplanować coś innego i pomimo wielu znaków zapytania wsiąść w pociąg na kilkanaście godzin tylko po to, żeby znaleźć się na meczu, dopingować chłopaków z całych sił i za moment wracać do domu, nie zobaczywszy nawet kawałka plaży.


To, jaką radość poczułam na widok Ergo Areny pełnej ludzi w biało-czerwonych strojach, wynagrodziło mi wszystkie godziny zmęczenia. Na moment zniknęły troski i problemy, do których trzeba było wrócić dnia następnego (a różowo nie jest, niestety). Do tego, postanowiłam się nie dzielić wcześniej moją drobną zmianą planu i wygląda na to, że moja niespodzianka naprawdę się udała i spodobała. Naprawdę nie wiem jak inaczej mogę to opisać, żeby nie używać sformułowania ”pełnia szczęścia”. Najwyraźniej nawet pan kamerzysta dostrzegł, że mięśnie twarzy zastygły mi w uśmiechu, ponieważ postanowił uwiecznić nas na kartach historii Polsatu Sport (co wcześniej się raczej nie zdarzało).


Wybaczcie dziś moją wylewność emocjonalną, która zastąpiła opisywanie następujących wydarzeń, ale przeżyłam w tym tygodniu tyle skrajnych emocji, że inaczej w tej chwili nie potrafię. Od totalnej euforii do kompletnego załamania po powrocie. Na dodatek podczas powrotu wystąpiłyśmy wraz z moją siostrą w kolejnej części ”Oszukać Przeznaczenie”, ponieważ o mały włos wcale nie udałoby nam się wrócić do domu na czas. Magiczne słowo ”opóźniony” w przypadku PKP powinno tutaj wiele wyjaśniać.


Co mogę więcej dodać? Ta relacja, ten cały tekst miał wyglądać zupełnie inaczej. Jeden miał być o motoryzacji, a drugi o siatkówce. Ale tak jest właśnie w moim życiu, wszystko się ze sobą przeplata i trudno wyłuskać odrębne spostrzeżenia w każdym temacie. Przepraszam za ten kompletny bajzel, postaram się, żeby po ostatniej rundzie Driftingowych Mistrzostw Polski był większy porządek (a to już w niedzielę, nie mogę się doczekać!) niż tutaj.


Wiemy jak skończyły się dla naszych siatkarzy Mistrzostwa Europy. Miałam się nawet w sumie wypowiedzieć na ten temat, ale w międzyczasie naczytałam się zbyt wielu artykułów, naoglądałam wywiadów ze smutnymi chłopakami i… w sumie wyleciało mi z głowy moje stanowisko w tej sprawie. A tak zupełnie serio – niech sobie sami wygłaszają sądy i podejmują decyzję. Mnie pozostaje się cieszyć z tego, że należę do tej grupy ”jęstę dziennikarzę”, która nie będzie smarowała po siatkarzach dla zwiększonej ilości wejść na stronę. Za bardzo szanuję ich pracę i doceniam wysiłek wkładany w grę.


Tym akcentem kończę nierówną walkę ze słabo skonstruowanymi zdaniami i błędami stylistycznymi. Na szczęście to tylko blog; jakoś przeżyjecie ten chaos. Na dniach możecie się spodziewać relacji z DMP i recenzji (bardzo, bardzo subiektywnej) najnowszej płyty Alter Bridge - Fortress, na którą czekam niecierpliwie wiercąc się na krześle.

(Nieco więcej zdjęć na Facebooku portalu Men's Volley.)






Plany na październik:

· III rok cholernej Analityki Gospodarczej i koczowanie na uczelni od rana do nocy (błagam, niech to się już skończy…) 
· 4 października – Aptaun Tour – Dekompresja (Łódź) 
· 6 października – STW Challenge – Warszawa (być może) 
· 12 października – Bełchatów (!!!) 
· 13 października – Drift Open – Wyrazów 
· 27 października – Alter Bridge – Berlin (!!!) 





Dwa lata temu było tak... jak będzie tym razem? ;) 






Ma ktoś pożyczyć stówę? ;)


Pozdrawiam,


Derli











Nowszy post Starszy post