Ratuj się, kto może! Kobieta za kółkiem...

Temat, który powinien zostać poruszony na samym początku powstania tego bloga, a zatem:

Kobieta za kierownicą (twarze wszystkich czytających mężczyzn właśnie bledną). Nie spodziewajcie się jednak z mojej strony wywodu dotyczącego równości kobiet i mężczyzn; że kobiety nie mogą pozwolić na dyskryminację za kierownicą i że tak naprawdę to nie ma żadnej różnicy czy prowadzi baba czy facet.
(Ok, przyznaję - zdjęcie jest tutaj tylko po to, żeby nieco ubarwić mój nudnawy wywód. Okazało się, że nie mam żadnej foty ze swoim autem :p)
Otóż, nie. Różnica jest gigantyczna. Mężczyźni, najzwyczajniej na świecie, prowadzą lepiej. Trudno jednoznacznie stwierdzić jaka jest tego przyczyna, ale efekty na drodze widzi każdy. Jeśli z samochodem przed Tobą dzieje się coś nadzwyczaj dziwnego, możesz na 90% stwierdzić, że za kółkiem siedzi kobieta albo emeryt. Mężczyźni również popełniają błędy, ale w oczy rzuca się jednak nieudolność kobiet. Nie chcę tutaj prowadzić statystycznych rozważań, więc po prostu podzielę się własnymi doświadczeniami na ten temat.

Od zawsze bardzo chciałam być dobrym kierowcą, ale wiem, że niestety określenie "dobry" jest dalekie od moich umiejętności. Od samego początku, gdy zaczynałam robić prawo jazdy, jak cień chodziła za mną myśl, żeby nie być bezużyteczną babą za kółkiem, która nie potrafi parkować i wjeżdża w uliczki jednokierunkowe pod prąd. Obawiałam się tego bardziej niż samego egzaminu (i pewnie dlatego jakimś cudem zdałam za pierwszym razem). Prawdziwy test zaczął się dopiero kiedy mój rodziciel drżącą dłonią dał mi kluczyki do swojego samochodu.
A był nim ten oto piękny wóz o imieniu "Rekin" :)
Szkołę miałam dosyć ciężką, bo nigdy wcześniej nie usiadłam za kierownicę z tatą (określmy to delikatnie: mój tata nie jest najbardziej cierpliwą osobą na tej planecie), a tuż po zdaniu prawa jazdy, uczyłam się jeżdżenia z kolegami na tylnej kanapie, którzy nie omieszkali wytykać mi błędów i prowokować do głupich zachowań.

Tych ostatnich mam na koncie całe setki; usilna chęć brawurowej jazdy, żeby nie wyjść na ślamazarną babską zawalidrogę kończyła się różnie. Nie zaliczyłam spektakularnego dzwona ani nic w tym stylu, ale jak pomyślę o niektórych głupotach z początków mojej motoryzacyjnej przygody, to naprawdę mam ochotę mocno popukać się w czoło w poszukiwaniu mózgu pod kopułą.



Nie zrzucam oczywiście wszystkiego na podpuszczanie mnie przez znajomych, przecież niby mam swój własny rozum i mogłabym się nie dać. Ale tutaj wkraczała właśnie zazwyczaj chęć udowodnienia sobie, że mogę jeździć jak facet. Teraz, po tysiącach przejechanych kilometrów mogę to wreszcie powiedzieć: nie umiem i nigdy nie będę jeździła jak mężczyzna. Dlaczego?

Po pierwsze, czuję że brakuje mi wyczucia odległości. Podczas parkowania asekuracyjnie zostawiam wiele za dużo miejsca, bo nie jestem pewna jak daleko mam do drugiego auta. Przez to muszę kręcić kierownicą po tysiąc razy i frustruję się, bo nie mogę zmieścić się w miejscu, które wyglądało na dostatecznie duże.

Do tego mam bardzo dziwną przypadłość; potrafię zaparkować równolegle do prawej, ale do lewej mam zawsze okropny kłopot. Naprawdę nie potrafię tego wyjaśnić, bo manewr jest właściwie dokładnie taki sam, ale... no po prostu coś zawsze jest nie tak. Co jest dodatkowo frustrujące, bo pod uczelnią mam do wyboru zazwyczaj przepełniony parking lub lewą stronę drogi.

Kolejna sprawa, z którą kobiety po prostu naturalnie radzą sobie gorzej, to orientacja w terenie. Wydaje mi się, że moja na tle niektórych jest i tak całkiem niezła, ale w drodze zdarza mi się kompletnie wyłączyć, szczególnie gdy wszyscy dookoła mnie gadają, a ja zapominam, że moim obowiązkiem jest nie tylko patrzenie na drogę, po której jadę, ale też na oznaczenia dokąd właściwie jadę.

Z bijącym licznikiem przejechanych kilometrów czuję się co raz lepiej i pewniej, ale wiem, że nigdy nie osiągnę poziomu nawet przeciętnego mężczyzny. Są po prostu takie sytuacje, w których naturalnie zachowuję się głupio albo nieuważnie i wynika to z mojej dziwnej, kobiecej natury.



Do tego trzeba jeszcze dodać obuwie, w którym jeżdżą kobiety. Jeden jedyny raz w moim życiu wsiadłam za kierownicę w szpilkach i już nigdy więcej tego nie zrobię. Czułam się jakbym każdą zmianą biegu miała spowodować kolosalny wypadek wynikający z tego, że w ogóle nie czułam tego, co robię. Jeśli zatem widzicie kobietę przysuniętą maksymalnie do kierownicy, trzymającą się jej kurczowo, z przerażonym wzrokiem - wiedzcie, że ma na sobie przeokrutnie niewygodne (najprawdopodobniej nowe) szpilki i kompletnie nie wie czy hamuje czy dodaje gazu.

Aż do... właściwie zeszłego miesiąca, zawsze prowadziłam w adidasach. To były jedyne buty, w których czułam się pewnie za kierownicą. Wiedziałam, że zareaguję odpowiednio szybko na sytuacje na drodze i nie będę się musiała obawiać, że zaraz spadnie mi but i zablokuje pod spodem pedał hamulca. Doskonale wiedzą o tym ci, którzy nie raz widzieli mnie w sukience i stylowych, białych adidaskach, które zmieniałam po zgaszeniu silnika. Ostatnio odważyłam się przejechać w płaskich sandałkach (nie było tak dramatycznie) i wróciłam z imprezy w butach na koturnach (bo zapomniałam wrzucić adidasów do samochodu), co może nie było najprzyjemniejszym motoryzacyjnym doświadczeniem, ale przynajmniej nie czułam się na ulicy jak bomba z opóźnionym zapłonem.

Pomimo wszystko ludzie nie boją się wsiadać ze mną do auta (chyba?!) i w większości przypadków, podczas wspólnych wyjazdów to ja jestem kierowcą (druga teoria jest taka: wszyscy chcą się napić, więc ostatecznie z zaciśniętymi ze strachu powiekami wsiadają i na odwagę od razu opróżniają butelki). Właściwie łatwo jest dla mnie poświęcić picie na rzecz jazdy samochodem, chociaż czasami sama się za to przeklinam, bo potem to ja się muszę martwić, że jestem zmęczona i nie wiem czy nie wypiłam jednego piwa za dużo poprzedniego wieczora. Zbawieniem dla mnie było też powstanie pseudo-piwa w postaci Radlerów, Shandy i innych dziwnych rzeczy, które jednak na tyle mocno przypominają piwo, że nie czuję się specjalnie poszkodowana.





Także na przyszłość, jak zobaczycie czarną (czarną? szarą? nie mam pojęcia jaki to właściwie kolor) Astrę II na łódzkich blachach,  wiedzcie, że być może za kierownicą siedzi blondynka, która generalnie nie powinna zrobić nic bardzo głupiego, bo już trochę się nauczyła... ale strzeżcie się, bo nigdy nie wiadomo, co "mądrego" wpadnie jej do głowy... 
Nowszy post Starszy post