Drift Open (runda I) - Toruń 01-03.05.2014

Majówka to czas na wykupienie całego zapasu karczku z pobliskiego supermarketu oraz entuzjastyczne wymachiwanie szczypcami do grilla nad głowami przyjaciół. To moment na wpatrywanie się w leniwie przemieszczające się na niebie chmury z pozycji wyciągniętego z piwnicy, wypłowiałego leżaka w paski i delektowanie się smakiem złocistego płynu na bazie chmielu. Trzy dni beztroskiego wygrzewania się na słońcu przy akompaniamencie hitów, które nie są tylko na lato.



Mój weekend wyglądał… może nie do końca właśnie tak, ale główne założenia tradycyjnej majówki zostały spełnione. Jak zawsze zapakowani po sam dach, choć w naszych torbach nie było nic, wyruszyliśmy w chmielowych szampańskich nastrojach w kierunku Torunia, gdzie zamierzaliśmy spędzić trzy wspaniałe dni w towarzystwie driftu.


Po drobnych zawirowaniach i awariach natury ludzkiej dotarliśmy na miejsce noclegu, którym miała być Twierdza Toruń. Wrażenia… co najmniej interesujące. Rezerwując pokoje przejrzałam zdjęcia budynku, więc miałam pogląd na sytuację. Nie spodziewałam się jednak, że w naszych pomieszczeniach mogłoby zabraknąć okien. Tak, teraz już rozumiem, po co znajomi informują na Facebooku, że świeci słońce lub spadł śnieg. Specjalnie na takie okazje, kiedy przypadkiem nie masz okna w pokoju. Poza tym, że o poranku w pokoju było tak samo ciemno jak w środku nocy, a nasza noclegownia znajdowała się spory kawałek od Motoparku Toruń postanowiliśmy porzucić na dwa dni wehikuł, który przywiózł nas na miejsce na rzecz raczenia się jednym z nieodłącznych atrybutów majówki.



Im nas więcej, tym siłą rzeczy robi się weselej, więc każdy kolejny wyjazd daje mi dużo więcej radości. Nie straszne nam wtedy: wietrzna pogoda i niska temperatura, choć bardzo dokuczyły nam jedynie w piątkowy wieczór podczas kwalifikacji. Na szczęście w dużych ilościach spożywaliśmy naturalny suplement diety, który wspierał odporność i posiadał dodatkowo właściwości rozgrzewające (#Kasztelan). W trzy dni udało nam się zedrzeć gardła przekrzykując się nawzajem z warczącymi, widlastymi potworami napędzanymi wysokooktanowym płynem. Udało nam się również pochłonąć parę dobrych kilogramów kilku rodzajów mięsa w różnych lokalizacjach toru – od wału do miejscówki pod namiotem, gdzie kocyk zamieniliśmy na wygodne miejsca na oponach.




Po tym przydługim wstępie czas na odrobinę warstwy merytorycznej. Stęskniłam się za oglądaniem PUZ-ów w akcji i trzeba przyznać, że podczas zawodów w Toruniu nie zawiedli. Pierwsze dwa miejsca na pudle należały im się, jak nikomu innemu, a oglądanie ”wewnętrznych” pojedynków pomiędzy kierowcami to dla mnie dodatkowa, niesamowita przyjemność. Do tego urzekł mnie Nissan S13,5 Michała Krajewskiego, który również dzielnie walczył o zwycięstwo w kolejnych pojedynkach i zakończył swoje zmagania na czwartym miejscu. Trzecie miejsce na podium w ten weekend należało do Sebastiana Matuszewskiego, któremu udało się odnieść zwycięstwo w pojedynku z samym Marcinem Mospinkiem, a to zadanie zdecydowanie nie należy do łatwych, więc gratulacje należą się podwójne.






Dużym zaskoczeniem dla mnie była spora ilość naprawdę ładnie prezentujących się samochodów. Widać, że w wiele projektów właściciele włożyli kawał serca (i funduszy), a park maszyn wyglądał co najmniej przyzwoicie. Niewidomej Suprze przywrócono wzrok i muszę przyznać, że w czerni połączonej ze złotym wygląda naprawdę pięknie. Jedyne, czego mi brakuje, to zwykłych lamp, ale mam nadzieję, że jeszcze się pojawią. Niestety Maciej Jarkiewicz był jednym z pechowców tego weekendu i zaliczył niespodziewaną wizytę w ogrodzeniu toru po zahaczeniu tej samej dziury, w którą niewiele wcześniej wpadł Mateusz Fijał, choć Jarkiewicz jeszcze w poważniejszym wymiarze.



Obok rundy Drift Open w sobotę odbywała się impreza o wdzięcznej nazwie: ”Majówka z BMW”. Z mojego punktu widzenia wyglądało to tak: cała plejada dresowozów z ich właścicielami oraz przyjaciółmi raczącymi się hektolitrami alkoholu przyjechała, żeby popatrzeć na identyczne samochody, zbić piątkę, spalić kapcie i wypić wspólne piwko za zdrowie rdzewiejącej karoserii swoich aut. Na dodatek, impreza polegała głównie na staniu swoim samochodem w gigantycznym korku przed wjazdem na tor (w którym musieliśmy koczować również my), a po kilku godzinach oczekiwania w kolejce… można było postawić swój samochód w innym miejscu. Niesamowicie interesujący sposób spędzenia czasu. Niemniej jednak trzeba oddać, że zdarzały się naprawdę piękne i wyjątkowe egzemplarze, za którymi głowa odwracała się sama. Niestety jednak, większość uczestników potwierdzała stereotyp właścicieli E30/E36 oraz ich kobiet (#TenTypDres).




Mieliśmy okazję poobserwować wjeżdżających właścicieli kolejnych BMW podczas grillowania pod namiotem Seby Matuszewskiego, a oni z kolei mieli okazję poobserwować nasz apetycznie wyglądający, piekący się karczek. W tym miejscu, na zakończenie, pragnę pozdrowić wszystkich nawalonych facetów silących się na oryginalny podryw (#WpadłaśMiWOko).


Podziękowania dla całej ekipy z Łodzi oraz wszystkich, którzy spędzili z nami choć odrobinę czasu podczas tego wyśmienitego weekendu. Do zobaczenia na kolejnych zawodach!

Na koniec zostawiam Was z porcją moich zdjęć.
























Nowszy post Starszy post